muszelki

fajne byłyby takie środki płatnicze :)

truskawki

„Strawberry fields forever",
Warszawa, 1975

„Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze. Następnie poświęca swoje pieniądze,
by odzyskać zdrowie. Oprócz tego jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się
z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości. Żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera tak naprawdę nie żyjąc."

Dalajlama


           Nie lubię słowa „pieniądze", dlatego mój dzisiejszy wpis zatytułowałam „Środki". Nomen omen przez całą podstawówkę i liceum byłam klasową skarbniczką :). Po każdorazowym użyciu, gdy tylko mogę, myję ręce, bo uważam pieniądze za jakieś takie mentalnie brudne... (no i dodatkowo są skażone mnóstwem bakterii, co miałam okazję sprawdzić na zajęciach w laboratorium mikrobiologicznym). Chyba wolałabym, żeby to wciąż były muszelki znad Morza Śródziemnego, którymi płacono już w neolicie. Chociaż są nam niezbędne i dobrze jest je mieć, to jednak od wieków wyrządzają wiele szkód całym narodom oraz pojedynczym ludziom. Żądza posiadania dużej ilości środków płatniczych powoduje wojny, biedę albo życie, w którym wciąż brakuje szczęścia. Mój stosunek do pieniędzy był zawsze bardzo neutralny, niewiele się nad nimi zastanawiałam. Może dlatego, że mieszkając w kraju rozwiniętym, nigdy nie zaznałam autentycznego głodu...

 

              Jestem jak ta 'kobieta pracująca' z „Czterdziestolatka": żadnej pracy się nie boję :P. Nawet zbierałam truskawki i pieliłam buraki w pegeerze na podwarszawskim bródnowskim polu (podczas wakacji, z grupą moich licealnych koleżanek i kolegów), co nie było lekkie. Z powodu upałów 1975 roku, czasem musieliśmy wstawać o 3 w nocy... Jakiekolwiek jednak zajęcie wykonywałam, nigdy nie zastanawiałam się specjalnie nad tym, czy dostanę za nie dużo, czy mało - nie umiałam też odpowiedzieć, jaka jest aktualna wysokość mojej pensji. Lubiłam przebywać wśród ludzi, więc sama praca dawała mi wystarczająco dużo radości i satysfakcji, a zapłata to był tylko dodatek. Będąc nastolatką, od 13 do 17 roku życia, podczas szkolnych wakacji pracowałam jako kelnerka - w obsłudze puckiej turystyki wczesnych lat 70-tych zeszłego stulecia ;) Dopiero teraz widzę, że siedmiodniowa robota 'na nogach' od 6 rano do 21-wszej wieczorem, wcale nie była łatwa, ale wówczas zupełnie tego nie czułam, choć nieco puchły mi kolana...
           Zawrę tu trochę retrospekcji. Tak się złożyło, że moja Biała Babcia, po śmierci swojego męża, pod koniec II wojny światowej związała się z mężczyzną, z którym potem spędziła całe życie i wspólnie dorobili się sporego majątku. Nazywałam go Dziadkiem, bo innego nie miałam. Ta para, jak na owe czasy, okazała się bardzo zaradna. Z różnymi PRL-owskimi przedsiębiorstwami z południa kraju, zawierali umowy na organizację wczasów nad morzem. Potem kwaterowali przyjeżdżających gości do swojego oraz sąsiednich domów, a sami prowadzili dodatkowo wyżywienie dla około 400 osób - obsługiwanych w systemie zmianowym. Obowiązywała ich też organizacja działalności „kulturalno-oświatowej". Oczywiście, w takim biznesie potrzeba było zatrudnienia co najmniej kilkunastu pracowników i ja do nich też się zaliczałam. Jako wnuczka, miałam jeszcze parę dodatkowych obowiązków biurowych, a także pomiędzy śniadaniami, obiadami i kolacjami serwowanymi dla wczasowiczów, prowadziłam wypożyczalnię książek i leżaków. Interes dziadków się opłacał, stali się bardzo majętnymi ludźmi, jednakże prawie wszystko co zarabiali, inwestowali w rozbudowę swojej okazałej nieruchomości oraz ciągłe poszerzanie możliwości. Nie rozdawali pieniędzy bliskim ani obcym ludziom; wiedli wolne życie, bo praca przez dwa letnie miesiące dawała im zabezpieczenie na cały pozostały rok. Mój czterdziestoletni tata nigdy nie domagał się, ani nie pożyczał środków finansowych od swojej mamy, był na to zbyt ambitny. Jako jedyny, wcześnie osierocony syn mojego prawdziwego Dziadka postawił na samowystarczalność i zawsze liczył tylko na siebie. Ja jednak, codziennie latałam do babci, do pracy i coś co zarabiałam (a nie było to więcej od innych), dokładałam rodzicom do domowego budżetu. Pamiętam, że podczas jednych z wakacji osiągnęłam równowartość aż 7 dolarów (przeciętna polska pensja to było wówczas kilka dolarów!) - akurat tyle, że mogłam za nie dostać Wranglery z Pewexu, a potem chodzić w nich przez kilka lat do szkoły. Byłam przeszczęśliwa, bo takie markowe dżinsy były wówczas marzeniem każdego nastolatka.

dalej str2