ksiazka
mat

łosoś grillowany ze szparagami

zdjęcia z mojego albumu         

"Ciało i ducha ratować żywieniem"
___________________________________cytat mówiący wszystko, jest tytułem książki dr n. med. Ewy Dąbrowskiej

            Wracam do moich ulubionych tematów o wpływie odżywiania oraz sposobu funkcjonowania, na zdrowe i długie życie. Codzienna dawka ruchu, w postaci choćby 7-10 tysięcy energicznie wykonanych kroków (ok. 4,5 km), to niezwykła recepta dająca dużo zdrowia i życiowego optymizmu. Ruchowi poświęciłam już cały rozdział, dzisiaj tylko przypominam, bo bez niego nawet najbardziej przemyślane oddziaływania żywieniem będą dawały niepełne efekty. Bardzo łatwo jest się "zasiedzieć": w pracy - przed komputerem, w domu - przed telewizorem... wówczas "zamieniamy się w żelkę" - jak pisze niezwykły doktor Georg Weidinger praktykujący we Wiedniu medycynę zachodnią i tradycyjną chińską jednocześnie. Mamy zastój materii i blokady przepływów energetycznych, nasz układ pokarmowy nie działa prawidłowo, produkując mnóstwo śmieci (brudu, szlamu, śluzu, zimna - jak mówią wschodni lekarze), obciążających organizm. Mój tata, który mając pięćdziesiąt parę lat ciężko chorował na dusznicę bolesną (a któregoś dnia, reanimowany cudem wyszedł z obrzęku płuc), całkowicie wyleczył się z choroby serca - chodzeniem. Od czasu przeżyć z pogranicza śmierci zabrał się za siebie i zaczął codzienne marsze. Najpierw zweryfikował swoją dietę i bez wnikania w jej naukowe podstawy - zaczął mało jeść, więc po prostu SCHUDŁ. Później nie było dnia, żeby nie wychodził z domu i nie pokonywał kilometrów. I choć blisko 80 roku życia parkinsonizm bardzo pochylił jego sylwetkę i utrudniał poruszanie, to jednak uparcie praktykował swój zwyczaj, bo zakodował sobie, że tylko tak może być zdrowy. Faktycznie, do końca swoich dni tato miał świetne wyniki, bez podwyższonego ciśnienia, cukru, cholesterolu...
            Dzisiaj piszę o głodówkach, akurat trwa wielkanocny czas "wielkiego postu" - to się dobrze składa. Jesteśmy z moim mężem absolutnie zafascynowani efektami jakie przynosi niedojadanie. Zaczęło się od seryjnego filmu w telewizji BBC, którego jeden z odcinków nosi tytuł "Post, a długie życie". Brytyjski lekarz, Michael Mosley, główny twórca tej serii, przeprowadza na samym sobie ciekawe eksperymenty, poddając się badaniom biochemicznym przed i po. Filmy na ogół dotyczą wpływu diety i ruchu na zdrowie człowieka. Odcinek o poście był na tyle ciekawy, że obejrzeliśmy go kilka razy. Potem jeszcze zaopatrzyłam się w dwie wydane przez Mosleya książki. Moja fascynacja poszczeniem była nieco wcześniejsza niż męża, bo zapoznałam się z działalnością pani doktor Ewy Dąbrowskiej z Gdańskiej Akademii Medycznej. Dwukrotnie wypróbowałam na sobie jej post 40 dniowy, który z grubsza polega na jedzeniu warzyw w dowolnych ilościach, bez białek, tłuszczów, owoców i roślin strączkowych (trzeba się najpierw przebadać). Żeby moja opowieść była spójna, muszę wcześniej opisać więcej okoliczności. Już od dawna udostępniam na mojej stronie kawałek swojej prywatności, odważę się więc, pokażę zdjęcia i opiszę moją łatwą drogę tycia i mozolną - gubienia kilogramów. Może komuś się to przyda...

             Od najmłodszych lat byłam szczupłą i wysoką dziewczyną, takim patyczakiem z długimi nogami i chłopięcą sylwetką. Miałam z tego powodu mnóstwo kompleksów, co wprawiało w śmiech moje stare ciotki. Wydawało mi się, że jestem żyrafą, która wystaje ponad swoje koleżanki. Teraz wiem, że faktycznie nie było tak źle, bo dorosłam tylko do 173 cm :) Nie jestem zagorzałym mięsożercą, kiedyś przez wiele lat odżywiałam się wegeteriańsko. Nigdy nie miałam problemów z nadwagą, jadłam co chciałam, aż do momentu, kiedy mój wiek osiągnął mniej - więcej 53 lata... (zdjęcia) Wspominałam już o tym opisując moją historię w "Biologii morza". Przyszedł taki czas w życiu, którego nie mogłam udźwignąć. Zbyt dużo się działo. W krótkim okresie poumierało kilka bliskich mi osób, remontowaliśmy i przebudowywaliśmy nasz stary dom, a jeszcze w tym wszystkim kończyłam pisanie doktoratu, do którego materiały zbierałam przez wiele lat. Musiałam uczyć się do egzaminów pomiędzy kupowaniem podłóg, a kładzeniem kafli i tynkowaniem... Było jeszcze mnóstwo innych poważnych spraw, które trzeba było pozałatwiać. Wszystko to miało miejsce w newralgicznym (dla każdej kobiety) wieku okołomenopauzalnym, dla mnie w latach 2010-2013. Wiele moich rówieśniczek zaczęło rosnąć wszerz narzekając na spowolnioną przemianę materii i ja niestety, także się do nich zaliczałam. W tych kilku latach przytyłam około 25 kg zajadając stresy i z trwogą patrząc w lustro. A ponieważ tyłam w pasie, wiedziałam, że tłuszcz trzewny oblepia narządy wewnętrzne. Coś takiego generuje insulinooporność, trzustka produkuje coraz więcej insuliny, a cukier krążący we krwi i tak nie może dostać się do głodnych komórek ciała. Napędzało się błędne koło: chodziłam ciągle głodna i często sięgałam po słodkie przekąski i białe pieczywo. 1 stycznia 2012, z nowym rokiem, w przypływie desperacji postanowiłam zacząć ćwiczyć. Kupiliśmy orbitrek, w domu był też rower stacjonarny i kilka innych podobnych sprzętów. Urządziłam sobie pokój do ćwiczeń - w piwnicy ze sztuczną palmą i innymi tropikalnymi roślinami ;). Jeszcze wówczas nie wiedziałam, że chudnięcie w 70-80% zależy od diety, a ćwiczenia są tylko pomocnicze i wspierają psychikę, utrzymanie tkanki mięśniowej oraz krążenie płynów. Główną strategią przemysłu spożywczego jest przecież wmawianie nam, że to ćwiczenia nas odchudzą. Gimnastyka jednak, zaczęła pozytywnie oddziaływać na moją psychikę (endorfiny!) i coraz lepiej szło mi także ograniczanie przekąsek. Przy dobrej muzyce, codziennie rano robiłam 10 km na orbitreku i 4 na rowerku. Niecała godzinka, potem prysznic i nowy dzień. Nie znoszę atmosfery siłowni i wzajemnej prezentacji-rywalizacji, nie lubię też, gdy ktoś mnie kontroluje. Indywidualna praca w domu była akurat dla mnie, tym bardziej, że w połowie roku nadeszła upragniona emerytura. W 2012 zrzuciłam kilkanaście kilogramów i wbiłam się w stare ciuchy.

dalej